wtorek, 24 stycznia 2012

System Eliminacji Słabych Jednostek Akademickich

Jako student pierwszego roku, jestem obecnie w środku zmagań z pierwszą w moim krótkim życiu sesją egzaminacyjną. Kiedy rok temu wraz z rówieśnikami zajmowałem się przygotowaniami do matury (przynajmniej w teorii), starsi wiekem znajomi powtarzali swoją studencką mantrę: "Matura to tam chuj, zobaczysz jak przyjdzie sesja!". Cóż, z perspektywy czasu okazuje się, że jest to pogląd jednocześnie prawdziwy, jak i niezupełnie prawdziwy. Mianowicie faktem jest, że choć na studiach materiał jest znacznie trudniejszy niż ten maturalny, to poziom stresu przedmaturalnego jest zdecydowanie wyższy. Jest to wina nauczycieli, którzy (być może w dobrej wierze) w klasie maturalnej od września pierdolą na każdej jednej lekcji o tym, jaka to matura ważna, trudna i straszna będzie. "Jak nie będziecie się uczyć do matury to zapomnijcie o dobrej pracy!" - mówi osoba, zarabiająca 1700 zł na rękę po 25 latach pracy, użerająca się z coraz głupszą z roku na rok młodzieżą.

                                        Kliknij, aby powiększyć, głąbie!


Natomiast podczas pierwszej sesji, o dziwo, potwierdza się większość mitów na jej temat. Sam osobiście siedziałem wczoraj do bladego świtu nad filozofią starożytną, otoczony zgniecionymi puszkami po napojach energetycznch z Lidla (1,70 za puszkę, a całkiem dojebane, polceam!). Ponadto, okres egzaminów nie jest otoczony jakąś ponurą atmosferą, a studenci nie mają wrażenia, że od każdej sesji zależy ich całe życie (jak to jest w przypadku matury). Sam Paulo Coelho pisał "Nie ma spiny, są drugie terminy" w swym Magnum Opus – "Jak czerpać radość z seksu analnego".

Życie uczelniane, tak różne od szkolnego, jest dla pierwszorocznego studenta źródłem codziennych nowości. Jest to temat-rzeka, warty szerszego opisania, ale weźmy choćby przykład z dnia dzisiejszego. Podchodziłem do wspomnianego egzaminu z filozofii. Był to egzamin ustny (z ang. Oral exam). I już pojawia się pierwsza wątpliowość. Ej, stary, na ustny to trzeba się jakoś odjebać w gajer? - dało się słyszeć wczoraj wśród męskej populacji mojego rocznika. Ciekawy fakt – gdyby zapytać któregokolwiek z wykładowców na większości uczelni (Polskich, wiadomo, że na Oxbridge wygląda to nieco inaczej, ze względu na tradycję, blablabla) o to, czy kiedykolwiek ujebał studenta lub choćby obniżył mu ocenę, ze względu na jego ubiór, odpowiedź byłaby przecząca. A jednak ludziska na egzamin ustny w znakomitej większości przychodzą odwaleni jak pies na szczepienie. To z szacunku dla profesora – powiedziałby ktoś. Jasne. Prawda jest taka, że nawet ci najbardziej wystrojeni mają wyjebane na profesora, a jedynym powodem dla którego prasowali sobie rano koszule i pucowali lakierki przed wyjściem, jest nadzieja, że odpowiedni ubiór choć odrobinkę pomoże im w zaliczeniu. I tak też pewnie jest. Przychodząc w garniturze na zaliczenie student, niby nieświadomie, łechce (wtf?) ego profesora.

                                                  Łechtaj mnie, suko!

Wracając do głównego wątku (o ile w bezsensownym wpisie na takim pedalskim blogu można mówić o jakimkolwiek wątku) – myślę, że jestem już w stanie powiedzieć, że zdecydowanie lepiej się czuję podchodząc do sesji niż do matur. Zdawanie egzaminów, często znacznie trudniejszych niż te maturalne, ale z interesujących człowieka przedmiotów i ta atmosfera jedność i braterstwa wśród studentów podczas sesji, zdecydowanie wygrywa z maturalną biegunką. Plus komfort umysłowy, że nawet jak spierdolisz to wcale nie oznacza, że będziesz kopał rowy przez resztę życia, a jedynie to, że czeka cię ponowna nauka za kilka tygodni. Wszystko to sprawia, że wspomniane na początku studenckie szydzienie z maturaków uważam za nieco przesadzone.

Właśnie teraz nadszedł ten dziwny i wstydliwy moment, kiedy orietnuję się, że wpis wyszedł zbyt poważny i wypadałoby dowalić coś totalnie absurdalnego, żeby nie wyjść na poważnego w oczach czytelników, o ile jacyś instnieją (- wierzysz w czytelników, Mulder? - A myślisz, że kręgi w zbożu to czyja sprawka?). Niestety, dzisiaj musicie się zadowolić jedynie zdjęciem mojego nowego TATUŁAŻA:




PS Prawie zapomniałem o cytacie na dziś: "Jak zdam, to tak się napierdolę, że łomatko" ~ Zbigniew Wodecki.
PPS Jeszcze drobny suchar na koniec: Jak nazywa się meksykanin, któremu skradziono samochód? - Carlos.
PPPS Hehe.
PPPPS Okej, już kończę. Dozo!

sobota, 21 stycznia 2012

ACAB

Cuda się zdarzają. Można być najgorszym prezydentem w historii Polski a być postrzeganym przez większosć społeczeństwa za najlepszego (Aleksander "Filipiński"), można z wybitnej książki zrobić masakrycznie chujowy film (Wiedźmin), można porzucić pisanie bloga i wrócić do tego po 13 miesiącach (taki jeden przystojniak). Można w końcu dostać stuzłotowy mandat za przejście na czerwonym świetle zupełnie bezpodstawnie, przechodząc na 200% na zielonym. Tak. Taka oto niemiła historia przytrafiła mi się kilka dni temu. Wskaźnik mojego wkurwienia wystrzelił tak wysoko, że aż postanowiłem reaktywować bloga.

Nagie zdjęcia czytelniczek z błagniami o powrót do pisania też swoje zrobiły.

Brzydki, smutny, deszczowo-chujowy styczniowy dzień. Student jednej ze stołecznych uczelni wraca do domu po kilku godzinach wykładów. Jako, że jego zdolności kulinarne ograniczają się do ugotowania wody na herbatę (choć i to, okazuje się, można spierdolić) ów student decyduje się na zjedzenie obiadu w chińskiej restauracji (fakt, że prawdziwy, oryginalny Chińczyk stwierdziłby, że to kutas na talerzu a nie chińska kuchnia, ale grunt, że żarcie jest dobre i tanie). Droga od stacji metra do rzeczonej restauracji to dosłownie 20 metrów. Jedynem problemem jest dwuetapowe przejście dla pieszych. Po drugiej stronie ulicy zaparkowany jest policyjny radiowóz, przy którym "stoja" sobie dwóch mundurowych. W związku z tym, student bacznie obserwuje sygnalizatory świetlne, żeby, broń Boże, nie przekroczyć pasów na czerwonym świetle na oczach policji. Możecie sobie wyobrazić zdziwienie w niebieskich oczach przystojnego studenta, gdy około 50-letni, brzuchato-wąsaty funkcjonariusz zaprasza go do radiowozu:

  • Za przejście na czerwonym świetle mandat 100 złotych.
  • Nie przeszedłem na czerwonym świetle.
  • Proszę nie dyskutować, dowód osobisty!
  • Nie przeszedłem na czerwonym świetle!
  • DOWÓD OSOBISTY POPROSZĘ!
  • Chyba żartujesz człowieku, widziałem was z daleka, nie jestem idiotą, czekałem na zielone!
  • Jeśli odmawia pan przyjęcia mandatu, kierujemy sprawę do sądu.
  • Co proszę?
  • Ja i kolega potwierdzimy, że przeszedł pan na czerwonym, poniesie pan koszty procesu, kilkaset złotych.
  • Jest tu monitoring? Pokażę wam na nagraniu, że nie przeszdłem na tym cholernym czerwonym!
  • Na tej ulicy nie ma monitoringu.
  • (wyklinając w myślach na matkę policjanta): Dobra dawaj ten mandat. Przy okazji gratuluję dorwania groźnego przestępcy, jest pan boheterem. Warszawiacy powinni być panu dozgonnie wdzięczni. Może jakiś pomnik postawią?

Niestety to nie żart. Warszawski Eliot Ness, niezłomny glina, wlepił mi stuzłotowy mandat za coś, czego nie zrobiłem. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie fakt, że za tę kwotę student jest w stanie przeżyć jakieś 2 tygodnie. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej przez mój umysł przewaliła się taka masa wulgaryzmów i obelg na czyjąś rodzinę, co w momencie odbierania tegoż mandatu. Tragikomicznym jest fakt, że w tej sytuacji, choć jestem stuprocentowo niewinny, nie jestem w stanie zrobić kompletnie nic. Słowo dwóch mundurowych zawsze będzie bardziej wiarygodne od słowa biednego studenciaka. Jako, że w okolicy nie było monitoringu, nikt i nic nie było w stanie potwierdzić mojej wersji wydarzeń.

                                                               Tak było.

Na wypadek, gdybym jeszcze nie zaczął rozważać samobójstwa, okazało się, że chiński bar, do którego zmierzałem jest tak zajebany ludźmi, że nie ma szans, żebym został obsłużony szybciej niż w ciągu 20 minut. Wróciłem więc do domu na tarczy, by po raz 30 w tym miesiącu zjeść mielone z Lidla z frytkami (z Lidla, a jakże).

Wypadałoby teraz zarzucić jakąś mądrą puentę. Niestety, na chwilę obecną nie przychodzi mi do głowy nic ambitniejszego ponad "jebać policję kurwa!!!!11111oneoneone" Moja wiara w ład i porządek w Polsce nigdy nie istniała więc nie było czego łamać. Tak czy siak, smutne to było doświadczenie.

                                                    Tacy Policjanci są spoko.

Żeby nie kończyć takim ponurym akcentem – u tegoż chińczyka byłem dzień później i zjadłem dużą porcję kurczaka w cieście kokosowym za dychę. Naprawdę konkret żarcie, polecam (zaraz obok metra Słodowiec). A z płaceniem mandatu wstrzymam się do drugiego ponaglenia.

Cytat na dziś: "Jebać policję!" ~ dowolny bezmózgi raper.

PS Tak, zacząłem znowu prowadzić bloga.
PPS Obiecuję przynajmniej jeden wpis w tygodniu. Nie takie rzeczy obiecywałem.
PPPS Ja pierdolę. STO JEBANYCH ZŁOTYCH POLSKICH.  

środa, 22 grudnia 2010

5 zajebistych rzeczy

Uhhh, sporo wody upłynęło w Wiśle od ostatniego wpisu, jednak osobista interwencja Donalda Tuska, Benedykta XVI, Barracka Obamy i Adama Małysza niejako zmusiły mnie do zamieszczenia kolejnej, ociekającej elokwencją notki, ku uciesze gorących fanek.

Dla odmiany od standardowych narzekań i wszechobecnej satyry, dziś coś pozytywnego, ponadczasowego i – najogólniej mówiąc – zajebistego. Przedstawiam mianowicie pięć zajebistych rzeczy. Rzecz jasna subiektywnie oraz bez ładu, składu i “sęsu”.

1. Amarena

Absolutny lider w segmencie winiaczy do 4 zł za 0,7 litra. Ten wysublimowany trunek winopodobny jest obowiązkowym elementem każdego żulerskiego wypadu z kumplami, zwłaszcza w okresie letnim. Z ekonomicznego punktu widzenia bije na głowę każde piwo, jako, że za 3,80 zł otrzymujemy dużą, elegancką butelkę trunku o woltażu 12 %. Do nabycia w dobrych sklepach monopolowych oraz w Biedro. Wyjątkowo udany również w połączeniu z Colą Original, która, co ciekawe, we wspomnianej Biedro jest tańsza od wody.

Wszystkich zdegustowanych oraz zastanawiających się „jak można pić coś takiego?” zapewniam, że w czasie wakacji, siedząc w zacnym gronie na dachu budynku, przy dźwiękach lokalnych wirtuozów


oraz popijając Amarenę dostarczamy sobie niezapomnianych wspomnień oraz uczestniczymy w głębokich dysputach na temat sensu bytu i niebytu (pomyślałeś o odbycie? Ty świntuchu!). Kto nie spróbował niech żałuje!

2. Przekręt (Snatch)


“Przekręt” to brytyjska produkcja z 2000 roku, napisana i wyreżyserowana przez Guya Ritchiego. Bez rozpisywania się i przynudzania – komediowe kino gangsterskie z najwyższej półki. Zwariowane i przerysowane postacie są  niesłychanie sugestywne, ukazując brytyjski światek przestępczy w krzywym zwierciadle za pomocą zabawnych i często zaskakujących scen (jednak jeśli komuś przeszkadzają wulgaryzmy, to muszę powiedzieć, że w filmie jest ich kurewsko dużo). Najmocniejszym punktem filmu są dialogi, które (oczywiście pod warunkiem, że podoba Ci się tego rodzaju humor) rozkładają na łopatki. Nie można również zapomnieć o bardzo przyzwoitej obsadzie – Brad Pitt, Benicio Del Toro, Jason Statham. Posługując się fejsbukową terminologią - „Lubię to!”.

3.    Walden

A teraz uważaj, drogi czytelniku – będzie nudno. Żadnych cycków, za to dużo pieprzenia o życiu i wolności. Najlepiej przejdź od razu do następnego punktu, zwłaszcza, że jest prawdopodobnie bardziej w Twoim zasięgu. „Walden, czyli życie w lesie” to dzieło autorstwa Henry'ego Davida Thoreau, dziewiętnastowiecznego, chamerykańskiego pisarza i filozofa. Zamieszkał on na dwa lata, dwa miesiące i dwa dni w lesie, na totalnym zadupiu w Maseczjusets, które dwieście lat temu było znacznie większym zadupiem niż obecnie. Walden  to krytyka konsumpcyjnego stylu życia, manifest indywidualizmu i transcendentalizmu (przepraszam, już więcej nie będę). Musiał być nieźle przyjebany nasuwa się zapewne większości czytelników. Moim skromnym zdaniem niekoniecznie, a te niezwykle aktualne i dziś (a nawet zwłaszcza dziś, wszak w 1850 nie było jeszcze McDonaldsów) przemyślenia pozwalają zdystansować się od otaczającej rzeczywistości i zauważyć jak daleko zabrnęliśmy w niekoniecznie dobrym kierunku. Bardzo pouczające, choć jakieś cycki mógł chłop wplątać w fabułę. Jak dla mnie to obowiązkowa kandydatka do kanonu lektur szkolnych, najlepiej w miejsce Gombrowicza. Tak, za chuja nie dam się przekonać, że Trans-Atlanyk to wartościowe dzieło.


4.    The Simpsons

Nie ukrywam – lubię oglądać bajki, mimo tego, że niektórzy twierdzą, iż dzieciństwo mam już za sobą. Simpsonowie to jednak inna historia – ten kultowy już serial kierowany jest nie do dzieci, lecz do dojrzalszej już widowni (cóż, oglądam go mimo to). Produkowany nieprzerwanie już od 20 lat (wg Wikipedii powstało ponad 470 odcinków) stanowi satyrę na (głównie amerykańskie) życie społeczne i polityczne. Pomimo kreskówkowej konwencji nierzadko niesie ze sobą przesłanie, a czasami nawet dostarcza wzruszeń. Cała masa odniesień do świata filmu, muzyki czy polityki okraszona jest humorem nie tak banalnym, jak można by się spodziewać. Jeśli dotąd nie miałeś styczności z najpopularniejszą rodziną w historii filmu animowanego to koniecznie nadrób zaległości.



5.    Brothers in Arms

Brothers in Arms  to piąty album studyjny brytyjskich klasyków rockowych, grupy Dire Straits, której przedstawiać chyba nikomu nie trzeba. Hmmm, nie słyszałeś o Dire Straits? Cóż, witamy na ziemi. Dobra, ale o co chodzi z tym albumem, cwaniaku? Już wyjaśniam. Najoględniej mówiąc – jest zajebisty. Takie ujęcie sprawy nie oddaje jednak jej sedna, gdyż zajebistych płyt jest znacznie więcej. Dlaczego zatem w tym prestiżowym zestawieniu umieściłem akurat Brothers in Arms? Cóż,  dziewięć utworów, które znalazły się na tym albumie to łącznie 54 minuty i 40 sekund orgazmu (anglosasi mają na to trafniejsze określenie – eargasm) dla duszy i ciała. Od pierwszej do ostatniej sekundy raczeni jesteśmy kompozycjami, w których czuć „rękę mistrza”, lidera grupy, pana Marka Knopflera. Utwory są dość rozbudowane, choć jeśli chodzi o użyte instrumentarium to rockowy standard (z wyjątkiem obecnego tu często i gęsto saksofonu), oraz (przynajmniej dla mnie) bardzo interesujące tekstowo – żadnych numerów w stylu „oł jea, rock'n'roll maleńka!”. Podsumowując – perełka, album z najwyższej półki i chyba nie do końca odpowiednio doceniony.

6.    (Bonus) Cycki

Taaaak jest, jeśli mowa o rzeczach zajebistych, jakże mogłoby zabraknąć cycków. Lubią je wszyscy: dziewczęta bawią się swoimi do znudzenia, chłopcy swoich nie mają, więc bawią się dziewczęcymi i wszyscy są szczęśliwi. Jako bonus i zachętę do częstszego odwiedzania bloga zamieszczam indyjski drzeworyt z XVIII wieku, ilustrujący gruczoły mleczne samicy homo sapiens:



To tyle. Jeżeli nie zgadzasz się z którymkolwiek zdaniem z tego wpisu tudzież jesteś zdegustowany obecnymi tu wulgaryzmami, musisz wiedzieć, że NIKOGO TO NIE OBCHODZI.

Cytat na dziś: „Kopciuszek oglądany od tyłu opowiada o kobiecie, która uczy się, gdzie jest jej miejsce”.

niedziela, 21 listopada 2010

Święto demokracji

Dziś, 21 listopada 2010 roku w naszym kraju odbywają się wybory samorządowe. W związku z tym wydarzeniem zawsze podnosi się dyskusja na temat frekwencji. Wzorem państw zachodnich, od jakiegoś czasu modne są u nas akcje mobilizujące do wzięcia udziału w wyborach, skierowane głównie do młodzieży. Choć nie wątpię w dobre intencje ludzi organizujących tego typu akcje, zastanawiam się czy tak zmasowane aktywizowanie młodych ludzi do głosowania jest na pewno dobrym pomysłem.

Ja osobiście do starych ludzi zdecydowanie nie należę, prawa wyborcze uzyskałem dopiero kilka miesięcy temu, a dzisiejsze wybory to dopiero drugie, w których mogę brać udział. Jednak polityka leży w obszarze moich zainteresowań już od paru lat, śmiało mogę powiedzieć, że meandry jej funkcjonowania są moim hobby. Cóż, każdy ma swoje odchyły. Skąd w takim razie wzięło się u mnie zwątpienie w sens zachęcania wszystkich młodych do udziału w wyborach? Ano z obserwacji rówieśników (i nie tylko) i ich zastraszającego nierzadko stanu wiedzy na temat spraw ogólnie związanych z polityką. Odsetek osób w moim wieku, które nie mają zielonego pojęcia, na przykład, na temat ilości posłów i senatorów  w naszym parlamencie, niepotrafiących wskazać kto jest obecnie marszałkiem sejmu czy ministrem spraw wewnętrznych, jest zdumiewająco (przynajmniej dla mnie) wysoki.  Mimo to, na skutek między innymi prowadzonych w mediach akcji zachęcających do głosowania, osoby takie idą na wybory. I tu pojawiają się moje pytania: jak mają decydować o przyszłości kraju ludzie, którzy nie wiedzą kto rządzi, nie potrafią wymienić najważniejszych punktów programów poszczególnych partii (o ile w ogóle wiedzą, jakie partie zasiadają w parlamencie)? Czy nie byłoby by lepiej dla kraju i dla nas wszystkich, gdyby osoby, które nie mają o polityce pojęcia, zostały w domu? Inaczej mówiąc – czy będzie dla nas wszystkich lepiej, jeśli tacy ludzie pójdą głosować?



 Nie chciałbym oczywiście odbierać komukolwiek prawa do głosowania, zdecydowanie jednak zachęcałbym najpierw do choćby liźnięcia tematu, przed pójściem do urny. Pewien otyły, palący kilkanaście cygar dziennie i wypijający litry whiskey Brytyjczyk, który był jedną z  najważniejszych postaci w historii XX wieku, powiedział w przemówieniu do Izby Lordów w 1947 roku, że „demokracja jest najgorszą formą rządów, lecz nic lepszego dotychczas nie wymyślono”.

 Cóż, ciężko się nie zgodzić, choć warto również wziąć pod uwagę słowa najpopularniejszego chyba Polskiego podróżnika, Wojciecha Cejrowskiego: „Nie podoba mi się system w którym dwaj pijacy spod budy z piwem mają w demokratycznym głosowaniu dwa razy więcej do powiedzenia niż profesor„.

Reasumując, mój ciekawy jak wyścigi ślimaków wywód -  zamiast aktywizować do głosowania wszystkich bez wyjątku, zachęcałbym do zainteresowania się tematem, zapoznania się z programami kandydatów i dopiero następnie głosowaniem. Jeśli natomiast wiesz, że nie znasz się na tym ni cholery, a temat w ogóle Cię nie obchodzi – odpuść sobie.

Na marginesie, jeśli już jesteśmy przy wyborach samorządowych, to muszę przyznać, że cieszy mnie fakt, iż często dają one alternatywę, tj. możliwość głosowania na lokalne, sąsiedzkie koła/stowarzyszenia nie mające związków z centralnymi partiami (lub przynajmniej dobrze je kamuflujące).


PS Bardzo przepraszam za brak w powyższym wpisie kiepskich dowcipów, oscylujących poziomem wokół odbytu. Postaram się nadrobić to w następnym wpisie.


PPS. Za cytat na dziś uznaję słowa Winstona Churchilla.

PPPS. W związku ze smutnymi informacjami dotyczącymi nieobecności filmu „Kevin sam w domu” w świątecznej ramówce telewizji Polsat, łączę się w bólu ze wszystkimi fanami tego filmowego arcydzieła. Niestety, najbliższe święta pozbawione będą tego niesamowitego, magicznego klimatu, tak przecież skrzętnie budowanego przez reklamę Coca-Coli oraz choinki ustawione w hipermarketach już w połowie sierpnia.

środa, 10 listopada 2010

Dazed and Confused

Dawno nie pisałem, wiem. Cóż, drogie fanki, musicie mi wybaczyć, przez pewien czas zajęty byłem pierdołami w rodzaju próbnej matury, teraz jednak ponownie zajmuję się naprawdę poważnymi rzeczami, jak na przykład oglądaniem „Strusia Pędziwiatra” na JuTubie. W przerwie między kolejnymi epizodami tego arcydzieła warto, z małą pomocą Blogspota, wypowiedzieć swoje poglądy na temat najnowszych wydarzeń, zwłaszcza, że wiadomości, które obiegają świat w ostatnim tygodniu są niezwykle prowokujące do wydania swojej opinii na ich temat.

Na początek temat łatwy, przyjemny, z gatunku „jak słaby gust mogą mieć miliony ludzi”, czyli tegoroczne rozdanie nagród największej na świecie muzycznej telewizji. Najlepsza wokalistka – Lady Zgaga, najlepszy MĘSKI (what the hell?) wokalista – Dżastin Bieber.  Ilość oddanych głosów – 46 milionów.

                               Na wyniki patrzyłem dość sceptycznie.

Co ciekawe, nagrodę za całokształt odebrał zespół Bon Jovi. Cóż – na ich miejscu grzecznie podziękowałbym, i odmówił pokazania się w tak szacownym gronie. Pytanie tylko ile MTV zapłaciło za ten występ – być może, gdybym poznał te kwotę, przemyślałbym sprawę jeszcze raz.

Jeśli chodzi o MTV, tendencja spadkowa z dość przyzwoitych progów w totalną kupę jest zastraszająco-zastraszająca. Jeszcze 15 lat temu w tejże stacji można było obejrzeć teledyski Floydów, 10 lat temu teledyski Oasis, dziś natomiast, jedyne co możemy tamże zobaczyć to klipy Dżastina, dziewcząt z Jonas Brothers, śmiertelnie groźnych raperów czy wielkich artystów pokroju Lady Gagi czy innej Katy Perry, których teledyski różnią się od filmów porno tylko tym, że w porno jest lepsza muzyka.

Przecierałem oczy ze zdumienia, gdy całkiem niedawno ujrzałem w tejże stacyi reality show, którego kanwę stanowił – uwaga – casting na przyjaciółkę Paris Hilton. Do myślenia daje fakt, że oglądalność stacji codziennie sięga wielu milionów ludzi (?) przed telewizorami w wielu państwach na całym świecie.

Ktoś mógłby zauważyć: „nie podoba Ci się? To, motyla noga, nie oglądaj!”. I słusznie, bo rzeczywiście telewizji nie oglądam prawie w ogóle. Ale załamywać ręce mogę.

                                 Tak właśnie wygląda z(a)łamana ręka.

Informacje z kraju były jeszcze ciekawsze i takoż niewesołe. Najważniejsza (wg dziennikarzy oczywiście) informacja tygodnia, to ta o pozbyciu się przez Jarka K. dwóch posłanek z liberalnego skrzydła PiS. Trąbi się o tym przez calutki tydzień, jakby to było, kurczaki pieczone, takie ważne.

 Swoją drogą,  działania Jarosława Kaczyńskiego były dla mnie zrozumiałe do momentu jakichś 2, 3 tygodniu po wyborach prezydenckich. Zaostrzenie kursu i języka debaty, które potem nastąpiło to dla mnie największy błąd Jara od dawna i, w moim mniemaniu, pogrzebanie szansy na wygranie wyborów parlamentarnych w przyszłym roku. Żeby stracić w ciągu paru miesięcy połowę swego poparcia z letnich wyborów trzeba się nazywać Jarek Kaczyński. Żeby usuwać z partii jedyne osoby, które zdają się rozumieć, czego oczekują wyborcy, żeby odcinać skrzydło, z którym mogłaby się identyfikować duża rzesza ludzi -  trzeba się nazywać Jarek Kaczyński. W końcu, żeby jako największa partia opozycyjna nie wygrywać z sondażach z tragicznie radzącym sobie rządem, co chyba widzą już wszyscy – trzeba się nazywać Jarek Kaczyński. Z jednej strony szkoda, bo to ostatnie zaostrzenie kursu skazuje nas na kolejne 4 lata rządów totalnych nieudaczników i to jeszcze zapewne do spółki z lewicą. Z drugiej jednak strony ja nie zrobię nic, aby temu zapobiec, bo na partię, która urządza sobie marsze z pochodniami, śpiewając „Wolną ojczyznę racz nam wrócić, Panie” i serwującą nam patriotyczne disco-polo głosować także nie będę.

Wygląda na to, że w 2011 będziemy mieli do wyboru trzy partie, wszystkie rządzone przez oszołomów i nieudaczników.
 Mój głos powędruje zapewne do kogoś, kto nie będzie miał szans na wejście do parlamentu...

PS Wielkie brawa dla prezydenta za uhonorowanie Adama Michnika orderem Orła Białego! Proponuję jeszcze odznaczyć Jaruzela, za wprowadzenie stanu wojennego, toż taki bohater nie może pozostać niedoceniony.

PPS Wybaczcie, że zboczyłem na poważną ścieżkę moc(z)y. Postaram się, aby to się nie powtarzało. Żeby wynagrodzić Wam czytanie tych wypocin, wstawiam zdjęcie zdezorientowanego wózka.


Prawie zapomniałem o cytacie na dziś!

„Progresja – to jak się idzie do przodu. Regresja – jak się ktoś cofa. A pełzanie jak krab – to agresja.” - Noel Gallagher


PPPS – Ten wpis jakoś tak bez ładu i składu wyszedł. Wybaczcie,  to dlatego, że [tu wstaw sobie jakieś przekonujące wytłumaczenie].

PPPPS – Dla pierwszych 69 komentujących – darmowe cukierki!

niedziela, 17 października 2010

Dziennikarzyny

Poranek. Słońce rzuca mocne światło na bałagan w pokoju, gałęzie drzew łagodnie wyginają się pod wpływem porannego wietrzyku, ptaki ćwierkają pożegnalnie jakby żegnając się przed czekającą je podróżą do Afryki, a Tom Araya wesoło podśpiewuje w mych głośnikach. W tym sielankowym nastroju, popijając poranną kawkę przeglądam sobie portale informacyjne, aby dowiedzieć się „co tam panie w polityce”. No i niestety, uśmiech na mych ustach wywołany idyllicznym nastrojem szybko idzie się... pierniczyć (pierniki – dobra rzecz, polecam Toruńskie!) a to z powodu ludzi, którzy redagują internetowe wiadomości.

  Ojj, przepraszam. Chyba przez przypadek wstawiłem tu fotkę Jessiki Alby. Wybaczcie pomyłkę.


Sam swego czasu pracowałem na stanowisku newsmana w pewnym wortalu i wiem, że jest to swego rodzaju wyścig z czasem, a konkretniej z konkurencją. Jednak wolę przeczytać daną informację parę minut później, niż łapać się za głowę widząc literówki, błędy składniowe czy leksykalne (a te w  internetowych newsach występują najczęściej). Irytuje mnie to tak niezmiernie, ponieważ nie piszą tego uczniowie gimnazjum lecz ludzie, którzy nie dość, że biorą za to kasę, to jeszcze zwykle mają (lub mieć powinni) wykształcenie odpowiednie chociaż do tego, żeby napisać kilka zdań bez baboli językowych.

Wracając do pierwszego akapitu – najważniejsze wiadomości proponowane mi przez iGoogle (sytuacja sprzed kilku dni): „Anna Fotyga przestała milczeć i zaczęła mówić” [serwis Gazety Wybiórczej]. Wow, po przeczytaniu tego tytułu aż przestałem siedzieć i zacząłem stać...

Inny przykład: „Obejrzał z kolegą mecz, a później go zgwałcił!” [nasygnale.pl, jeden z serwisów Wirtualnej Polski]. Niestety, redaktor nie wyjaśnił w jaki sposób można zgwałcić mecz. Cóż, jeżeli był to mecz naszej reprezentacji piłkarskiej to jestem nawet w stanie zrozumieć sfrustrowanego kibica.

Ciekawe również są tytuły wiadomości w stylu „Doda bez majtek”. Klikając taki tytuł czytelnik nabija stronie oglądalność, podnosi statystyki i zyski. Potem okazuje się, że jednak miała majtki oraz ,że wcale nie chodziło o Dodę. Ale to już nie ważne. Przykład z dzisiaj, na stronie Gazety Wybiórczej: klikam newsa „Trener przeprasza kibiców za Gortata w pierwszej piątce”. Po przeczytaniu informacji okazało się, że nie konkretnie za Gortata, tylko za cały rezerwowy skład wystawiony w meczu.

                            Tak widzę typowego redaktora Onetu.


Mam nawet pomysł na podwyższenie jakości informacji w serwisach internetowych. Proponowałbym, aby pod każdym newsem dany redaktor podpisywał się imieniem i nazwiskiem, a po kliknięciu na jego dane, można było uzyskać z nim kontakt mailowy. Zwiększyłoby to, moim skromnym zdaniem, poczucie odpowiedzialności za wrzucanie na stronę jakiejś informacji. Obecnie, w największych serwisach redaktorzyny podpisują się gdzieś małym druczkiem jedynie inicjałami, a znalezienie rozwinięcia takiego inicjału nieraz wymaga przeprowadzania małego śledztwa. A i tak nie zawsze da się uzyskać kontakt z takim delikwentem.

Swoją drogą, jeżeli jesteś zainteresowany tematem dziennikarstwa internetowego to gorąco polecam stronę www.eredaktor.pl

Hmm, ten wpis wyszedł jakiś poważny. Dlatego wstawiam zdjęcie Vadera grającego na skrzypcach.



To właściwie tyle. Nie zapomniałem oczywiście o cytacie na dziś:

"Life is what happens to you while you're busy making other plans" – John Lennon

Nie wiem co prawda co to znaczy i kim był ten cały Lemon (chyba wynalazcą cytryny), ale stwierdziłem, że cytat po angielsku podniesie ogólny poziom zajebistości tego bloga.

I pamiętajcie – jeżeli uważacie, że wasze rodzeństwo jest jakieś dziwne, to zjedzcie chociaż same ziemniaki!

Na razie!

poniedziałek, 4 października 2010

See My Friends (and suck my nuts)

Dziś krótko, na temat i jak zwykle - bez sensu. Jak podaje serwis Overkill.pl (fanowski site zespołu Metallica), chamerykański zespół country, grający na banjo, zwany Metallica

                                 Obudźcie mnie, kiedy wytrzeźwieję.

podczas koncertu z okazji 25-lecia Rock and Roll Hall of Fame zapoznał się ze starszym panem zwanym Ray Davies. Co z tego wynika? Cóż, współpraca obydwu wymienionych. To ma mnie niby zainteresować? Tak, ponieważ Ray Davies to lider klasyków rocka, zespołu The Kinks! A teraz, ponieważ skończyły mu się pieniądze na narkotyki, postanowił wydać kolejną płytę, na której największe hity Kinksów zabrzmią w nowych wykonaniach z różnymi artystami, których sam Davies nazywa przyjaciółmi (stąd tytuł płyty, tępaku!).

Wesoła czwórka z Bay Area wspomoże Raya w jednym z największych hitów The Kinks, a mianowicie w „You Really Got Me”. Poniżej możecie obejrzeć kawałek ich wspólnej próby:


 Poza Metalliką, legendę wspomogą takie osobistości jak, między innmi:  Bruce Springsteen, Jon Bon Jovi, Richie Sambora, Lucinda Williams, Jackson Browne, Alex Chilton, Spoon, Frank Black, Billy Corgan oraz Piotr Kupicha (dobra, żartowałem).



Premiera krążka będzie miała miejsce pierwszego listopada.

P.S,M!* Drodzy widzowie i widzki (oraz niewidzki). Mam zaszczyt przedstawić nowy dział na moim Blogu, a mianowicie „Cycat na dziś”! Czujecie to podniecenie? Trzymajcie jednak ręce na myszce (komputerowej)! Do zobaczenia w następnym wpisie.

CYTAT NA DZIŚ: „Gdyby kobiety rządziły światem nie byłoby wojen, mielibyśmy za to masę nie odzywających się do siebie, obrażonych państw”.



*Z amerykańskiego: Post Scriptum, Motherfucker!