wtorek, 24 stycznia 2012

System Eliminacji Słabych Jednostek Akademickich

Jako student pierwszego roku, jestem obecnie w środku zmagań z pierwszą w moim krótkim życiu sesją egzaminacyjną. Kiedy rok temu wraz z rówieśnikami zajmowałem się przygotowaniami do matury (przynajmniej w teorii), starsi wiekem znajomi powtarzali swoją studencką mantrę: "Matura to tam chuj, zobaczysz jak przyjdzie sesja!". Cóż, z perspektywy czasu okazuje się, że jest to pogląd jednocześnie prawdziwy, jak i niezupełnie prawdziwy. Mianowicie faktem jest, że choć na studiach materiał jest znacznie trudniejszy niż ten maturalny, to poziom stresu przedmaturalnego jest zdecydowanie wyższy. Jest to wina nauczycieli, którzy (być może w dobrej wierze) w klasie maturalnej od września pierdolą na każdej jednej lekcji o tym, jaka to matura ważna, trudna i straszna będzie. "Jak nie będziecie się uczyć do matury to zapomnijcie o dobrej pracy!" - mówi osoba, zarabiająca 1700 zł na rękę po 25 latach pracy, użerająca się z coraz głupszą z roku na rok młodzieżą.

                                        Kliknij, aby powiększyć, głąbie!


Natomiast podczas pierwszej sesji, o dziwo, potwierdza się większość mitów na jej temat. Sam osobiście siedziałem wczoraj do bladego świtu nad filozofią starożytną, otoczony zgniecionymi puszkami po napojach energetycznch z Lidla (1,70 za puszkę, a całkiem dojebane, polceam!). Ponadto, okres egzaminów nie jest otoczony jakąś ponurą atmosferą, a studenci nie mają wrażenia, że od każdej sesji zależy ich całe życie (jak to jest w przypadku matury). Sam Paulo Coelho pisał "Nie ma spiny, są drugie terminy" w swym Magnum Opus – "Jak czerpać radość z seksu analnego".

Życie uczelniane, tak różne od szkolnego, jest dla pierwszorocznego studenta źródłem codziennych nowości. Jest to temat-rzeka, warty szerszego opisania, ale weźmy choćby przykład z dnia dzisiejszego. Podchodziłem do wspomnianego egzaminu z filozofii. Był to egzamin ustny (z ang. Oral exam). I już pojawia się pierwsza wątpliowość. Ej, stary, na ustny to trzeba się jakoś odjebać w gajer? - dało się słyszeć wczoraj wśród męskej populacji mojego rocznika. Ciekawy fakt – gdyby zapytać któregokolwiek z wykładowców na większości uczelni (Polskich, wiadomo, że na Oxbridge wygląda to nieco inaczej, ze względu na tradycję, blablabla) o to, czy kiedykolwiek ujebał studenta lub choćby obniżył mu ocenę, ze względu na jego ubiór, odpowiedź byłaby przecząca. A jednak ludziska na egzamin ustny w znakomitej większości przychodzą odwaleni jak pies na szczepienie. To z szacunku dla profesora – powiedziałby ktoś. Jasne. Prawda jest taka, że nawet ci najbardziej wystrojeni mają wyjebane na profesora, a jedynym powodem dla którego prasowali sobie rano koszule i pucowali lakierki przed wyjściem, jest nadzieja, że odpowiedni ubiór choć odrobinkę pomoże im w zaliczeniu. I tak też pewnie jest. Przychodząc w garniturze na zaliczenie student, niby nieświadomie, łechce (wtf?) ego profesora.

                                                  Łechtaj mnie, suko!

Wracając do głównego wątku (o ile w bezsensownym wpisie na takim pedalskim blogu można mówić o jakimkolwiek wątku) – myślę, że jestem już w stanie powiedzieć, że zdecydowanie lepiej się czuję podchodząc do sesji niż do matur. Zdawanie egzaminów, często znacznie trudniejszych niż te maturalne, ale z interesujących człowieka przedmiotów i ta atmosfera jedność i braterstwa wśród studentów podczas sesji, zdecydowanie wygrywa z maturalną biegunką. Plus komfort umysłowy, że nawet jak spierdolisz to wcale nie oznacza, że będziesz kopał rowy przez resztę życia, a jedynie to, że czeka cię ponowna nauka za kilka tygodni. Wszystko to sprawia, że wspomniane na początku studenckie szydzienie z maturaków uważam za nieco przesadzone.

Właśnie teraz nadszedł ten dziwny i wstydliwy moment, kiedy orietnuję się, że wpis wyszedł zbyt poważny i wypadałoby dowalić coś totalnie absurdalnego, żeby nie wyjść na poważnego w oczach czytelników, o ile jacyś instnieją (- wierzysz w czytelników, Mulder? - A myślisz, że kręgi w zbożu to czyja sprawka?). Niestety, dzisiaj musicie się zadowolić jedynie zdjęciem mojego nowego TATUŁAŻA:




PS Prawie zapomniałem o cytacie na dziś: "Jak zdam, to tak się napierdolę, że łomatko" ~ Zbigniew Wodecki.
PPS Jeszcze drobny suchar na koniec: Jak nazywa się meksykanin, któremu skradziono samochód? - Carlos.
PPPS Hehe.
PPPPS Okej, już kończę. Dozo!

sobota, 21 stycznia 2012

ACAB

Cuda się zdarzają. Można być najgorszym prezydentem w historii Polski a być postrzeganym przez większosć społeczeństwa za najlepszego (Aleksander "Filipiński"), można z wybitnej książki zrobić masakrycznie chujowy film (Wiedźmin), można porzucić pisanie bloga i wrócić do tego po 13 miesiącach (taki jeden przystojniak). Można w końcu dostać stuzłotowy mandat za przejście na czerwonym świetle zupełnie bezpodstawnie, przechodząc na 200% na zielonym. Tak. Taka oto niemiła historia przytrafiła mi się kilka dni temu. Wskaźnik mojego wkurwienia wystrzelił tak wysoko, że aż postanowiłem reaktywować bloga.

Nagie zdjęcia czytelniczek z błagniami o powrót do pisania też swoje zrobiły.

Brzydki, smutny, deszczowo-chujowy styczniowy dzień. Student jednej ze stołecznych uczelni wraca do domu po kilku godzinach wykładów. Jako, że jego zdolności kulinarne ograniczają się do ugotowania wody na herbatę (choć i to, okazuje się, można spierdolić) ów student decyduje się na zjedzenie obiadu w chińskiej restauracji (fakt, że prawdziwy, oryginalny Chińczyk stwierdziłby, że to kutas na talerzu a nie chińska kuchnia, ale grunt, że żarcie jest dobre i tanie). Droga od stacji metra do rzeczonej restauracji to dosłownie 20 metrów. Jedynem problemem jest dwuetapowe przejście dla pieszych. Po drugiej stronie ulicy zaparkowany jest policyjny radiowóz, przy którym "stoja" sobie dwóch mundurowych. W związku z tym, student bacznie obserwuje sygnalizatory świetlne, żeby, broń Boże, nie przekroczyć pasów na czerwonym świetle na oczach policji. Możecie sobie wyobrazić zdziwienie w niebieskich oczach przystojnego studenta, gdy około 50-letni, brzuchato-wąsaty funkcjonariusz zaprasza go do radiowozu:

  • Za przejście na czerwonym świetle mandat 100 złotych.
  • Nie przeszedłem na czerwonym świetle.
  • Proszę nie dyskutować, dowód osobisty!
  • Nie przeszedłem na czerwonym świetle!
  • DOWÓD OSOBISTY POPROSZĘ!
  • Chyba żartujesz człowieku, widziałem was z daleka, nie jestem idiotą, czekałem na zielone!
  • Jeśli odmawia pan przyjęcia mandatu, kierujemy sprawę do sądu.
  • Co proszę?
  • Ja i kolega potwierdzimy, że przeszedł pan na czerwonym, poniesie pan koszty procesu, kilkaset złotych.
  • Jest tu monitoring? Pokażę wam na nagraniu, że nie przeszdłem na tym cholernym czerwonym!
  • Na tej ulicy nie ma monitoringu.
  • (wyklinając w myślach na matkę policjanta): Dobra dawaj ten mandat. Przy okazji gratuluję dorwania groźnego przestępcy, jest pan boheterem. Warszawiacy powinni być panu dozgonnie wdzięczni. Może jakiś pomnik postawią?

Niestety to nie żart. Warszawski Eliot Ness, niezłomny glina, wlepił mi stuzłotowy mandat za coś, czego nie zrobiłem. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie fakt, że za tę kwotę student jest w stanie przeżyć jakieś 2 tygodnie. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej przez mój umysł przewaliła się taka masa wulgaryzmów i obelg na czyjąś rodzinę, co w momencie odbierania tegoż mandatu. Tragikomicznym jest fakt, że w tej sytuacji, choć jestem stuprocentowo niewinny, nie jestem w stanie zrobić kompletnie nic. Słowo dwóch mundurowych zawsze będzie bardziej wiarygodne od słowa biednego studenciaka. Jako, że w okolicy nie było monitoringu, nikt i nic nie było w stanie potwierdzić mojej wersji wydarzeń.

                                                               Tak było.

Na wypadek, gdybym jeszcze nie zaczął rozważać samobójstwa, okazało się, że chiński bar, do którego zmierzałem jest tak zajebany ludźmi, że nie ma szans, żebym został obsłużony szybciej niż w ciągu 20 minut. Wróciłem więc do domu na tarczy, by po raz 30 w tym miesiącu zjeść mielone z Lidla z frytkami (z Lidla, a jakże).

Wypadałoby teraz zarzucić jakąś mądrą puentę. Niestety, na chwilę obecną nie przychodzi mi do głowy nic ambitniejszego ponad "jebać policję kurwa!!!!11111oneoneone" Moja wiara w ład i porządek w Polsce nigdy nie istniała więc nie było czego łamać. Tak czy siak, smutne to było doświadczenie.

                                                    Tacy Policjanci są spoko.

Żeby nie kończyć takim ponurym akcentem – u tegoż chińczyka byłem dzień później i zjadłem dużą porcję kurczaka w cieście kokosowym za dychę. Naprawdę konkret żarcie, polecam (zaraz obok metra Słodowiec). A z płaceniem mandatu wstrzymam się do drugiego ponaglenia.

Cytat na dziś: "Jebać policję!" ~ dowolny bezmózgi raper.

PS Tak, zacząłem znowu prowadzić bloga.
PPS Obiecuję przynajmniej jeden wpis w tygodniu. Nie takie rzeczy obiecywałem.
PPPS Ja pierdolę. STO JEBANYCH ZŁOTYCH POLSKICH.